Kolację albo obiad jada się z różnymi ludźmi. Czasami w restauracji, w oficjalnych sytuacjach, w garniturze, z serwetkami i dobrym winem. Śniadanie jest inne. Śniadanie zwykle je się w domu, z kimś bliskim, komu można pokazać się bez makijażu, garnituru, dobrych manier. Po zmartwychwstaniu Jezus przygotowuje uczniom śniadanie, już nie uzdrawia, nie wypędza diabłów, nie chodzi po wodzie, ale je z nimi śniadanie. I przy śniadaniu gada z nimi o rzeczach najważniejszych.
Ruszamy w drogę, wcześnie rano, kilka minut po szóstej. Każdego dnia do innego kościoła. Na śniadanie. Prosto z łóżka, przecierając oczy i ziewając. Po co? Żeby kiedy zmartwychwstanie nie spóźnić się na śniadanie, żeby nauczyć się być z Nim przy stole, o poranku, bez udawania i frazesów. Żeby w końcu pogadać tak od serca, krótko, ale treściwie, zanim ruszy kolejny dzień, a tysiące spraw staną się ważniejszymi niż On.
Poranek to jedyna taka chwila, kiedy można pomyśleć, tak naprawdę… za chwilę wyruszymy w wir cywilizacyjnej pralki… ważne, żeby nie dać się odwirować z miłości porannego spotkania… to jedyna taka chwila… piękno śniadania, od dziś tak właśnie będę patrzyć na ten czas… zmartwychwstały…
Zwyczajnie, prosto, pięknie! Czegóż chcieć więcej? Jestem pod wrażeniem intuicji w odczytywaniu Ewangelii.