W pewnym człowieku narodził się Chrystus, ale ów człowiek nie słyszał anielskich harf ani śpiewu pasterzy, ani nie przyniósł Chrystusowi w darze swojego bogactwa na podobieństwo Trzech Mędrców, nie miał złota i mirry, ani nie uważał się za mędrca. Ofiarował Mu natomiast swoją samotność, swoje cierpienia, swoje grzechy, swoją biedę, swoje upadki. Po prostu wszystko co posiadał. Powiedział: Ty zawsze polujesz na człowieka, Panie! Upodobałeś sobie mnie, chociaż nie wiem dlaczego… Tak narodził się Chrystus w pewnym człowieku.
Czy to nie tak, że na myśl o przyjściu Boga przychodzą nam do głowy lukrowane wizerunki Boga na chmurce w otoczeniu aniołków grających na trąbkach, harfach i cytrze, śpiewających „Hallelujah” ze Shreka i w ogóle och i ach? A może wręcz przeciwnie, uważamy, że Bóg to tak ważna osobistość, że lepiej nie podchodzić, bo nie jesteśmy godni. Bo się Bozia na nas pogniewa jeśli nie będziemy należycie ubrani, bo nie mamy odpowiedniego podarunku dla Boga. A tak naprawdę Bóg powinien obrazić się na nas za coś innego. Za to, że nie potrafimy uznać, iż podarunkiem dla Niego jesteśmy my sami. Tak jak człowiek z przytoczonej opowieści, który Bogu ofiarował wszystko, co wydawać by się mogło, najgorsze w życiu. Ale oddał Mu całego siebie i pozwolił Chrystusowi narodzić się w sobie.
Przez 4 tygodnie Adwentu oczekiwaliśmy tego czasu słysząc i powtarzając słowa „Marana Tha!” i słowa o tym, że Bóg ma się narodzić przede wszystkim w nas. Do tego się też przygotowywaliśmy, oczyściliśmy nasze serca i dusze na przyjście Boga. Ale… czy aby na pewno jesteśmy na to przyjście przygotowani? Czy nie tkwi w nas obawa przed tym, że nie jesteśmy godni, aby Bóg w nas zamieszkał? W rzeczywistości Boskiej nie ma przypadków, tak jak przypadkiem nie było to, iż Chrystus narodził się właśnie w Betlejem. Jeszcze sama miejscowość nie ma tu żadnego znaczenia, albo ma ja niewielkie. Największe znaczenie ma fakt, iż Chrystus Bóg, Emmanuel, Zbawiciel Świata, Mesjasz, Książę Pokoju, Król Wszechmocny i można by tak przymioty Boga wymieniać bez końca, narodził się w baraku. W stajni. W nędznej, kruchej, lichej szopie. To zdecydowanie nie było miejsce odpowiednie do narodzin Najwyższego Boga, a jednak On takie sobie wybrał.
Właśnie to musimy sobie uświadomić jeszcze na te ostatnie godziny przed Wigilią Bożego Narodzenia, że Bóg rodzi się właśnie w Betlejem nie w Bizancjum. Bóg rodzi się w szopie, bo chce być bliżej człowieka. Chce umożliwić nawet najprostszemu, najbiedniejszemu, najsmutniejszemu człowiekowi spotkanie z Nim. Bóg chce się narodzić w każdym, dlatego wybrał szopę. Betlejem to serce każdego z nas, każdy z nas jest nędzną stajnią, nie bizantyjskim pałacem. W tym tkwi tajemnica Betlejem. Musimy odkryć w sobie stajenkę i pozwolić, by narodził się w niej Bóg.
To Betlejem, nie Bizancjum. Nie musisz się stroić w piórka i przynosić Bogu złota pod nogi. Przynieś mu swoje problemy, żale, grzechy, upadki. Oddaj Bogu siebie. To najlepsze, co możesz Mu podarować, a On w zamian zamieszka w Twoim sercu. W środku Ciebie, nie obok. nie na piedestale, ani na tronie. On chce wejść w sam środek Twojej nędzy i podłości, tak jak wszedł w sam środek nędzy i podłości betlejemskiego żłobu, bo jaka przyjemność dla Boga rodzić się na sianie w otoczeniu zwierząt, które z pewnością nie pachniały wonnościami, a siano nie było aksamitnie gładkie? Bóg przyjemność z narodzin w Betlejem upatrzył sobie w człowieku. Rodząc się w bizantyjskim pałacu dałby ludziom sygnał do traktowania siebie z dystansem i do oddawania sobie czci. Ale to nie nasz Bóg. Nasz Bóg chce być blisko mnie i Ciebie. Chce narodzić się we mnie i w Tobie, więc zanim połamiemy się opłatkiem i zasiądziemy przy wigilijnym stole, odkryjmy w sobie Betlejem, w którym Bóg chce zamieszkać pośród nas.