Ceniony bardzo przeze mnie Ks. Kardynał K. Nycz w jakimś wywiadzie stwierdził, że zaangażowanie w politykę polskiego Kościoła ma charakter marginalny. I prawda to, i nie prawda.
Zacznijmy od prawdy. Faktycznie nie słyszałem, aby kiedykolwiek jakiś biskup czy ksiądz oficjalnie stwierdził, że wierni mają głosować na konkretną partię, a jeśli tego nie uczynią to będą mieli grzech. Niektórzy duchowni bardzo cenią sobie konkretnych polityków, ale nie widziałem na plakatach ich wspólnego zdjęcia. Być może ktoś z duchownych „przypadkowo” oznajmi na kogo będzie głosował, ale rzeczywiście jest to margines. Gdy paru biskupów zostało „honorowymi” uczestnikami marszu pewnej partii, zostali szybko przywołani do porządku i tak szybko jak się zapisali, tak szybko się wypisali. Trzeba jednakże jasno powiedzieć, że każdy duchowny ma prawo prywatnie, na przykład u cioci na imieninach, mówić kto Polskę zbawi, a kto ją pcha w otchłań piekielną. Jak przesadzi ze swoimi opiniami i ocenami to najwyżej będzie miał dodatkową wizytę u swojego spowiednika i nic mi do tego.
Dlaczego jednak wspomniany pogląd Kardynała Nycza przynajmniej częściowo, mija się z rzeczywistością ? Otóż jesteśmy ludźmi inteligentnymi. I tak jak w PRL-u metodą „wykiwania” cenzury, było pisanie czy mówienie „między wierszami”, tak jest i teraz z upolitycznieniem naszego Kościoła. W jaki sposób ? Ano bardzo prosty. Biskup tak samo jak szeregowy wikary nie musi w kazaniu mówić jaką konkretnie partię sobie bardzo ceni, wystarczy, że w opisie rzeczywistości stosuje jej argumenty i jej narrację.
Wszyscy oczywiście wiedzą o jaką partię chodzi, ale jej nazwa nie padła. Na stoliku przy wejściu do kościoła umieszczamy subiektywny wybór czasopism religijnych o już wyraźnej opcji politycznej i tym samym np. mnie mówi się, że jestem czarną owcą. Miłe prawda ? W kruchcie wielu kościołów zbiera się podpisy pod petycjami dotyczącymi spraw społecznych, tylko dziwnym trafem zgodne one są w stu procentach z postulatami konkretnej partii. Ważny arcybiskup wygłasza kazanie w którym utożsamia się z argumentami jednej partii, ale oczywiście jej nazwa nie jest wymieniona. Nie ma takiej potrzeby, nawet kiepsko się orientujący wiedzą kogo ksiądz arcybiskup promuje.
Pomijając inne sprawy, to nie mogę wyjść z podziwu jak duchowni, wykształceni przecież ludzie, nie widzą jak instrumentalnie są rozgrywani przez polityków. Przecież postawa tychże wobec Kościoła jest wybitnie koniunkturalna. Ku rozbawieniu gawiedzi raz pielgrzymują do Kościoła (oczywiście w towarzystwie mediów) a innym razem dają popis swojej dumnej niezależności od „czarnych”.
Biograf T. Mazowieckiego wspomina słowa Prymasa S. Wyszyńskiego, które ten skierował do niego:” O tym, co jest dobre dla Kościoła decyduję ja” Prawie pięćdziesiąt lat temu w diametralnie innym otoczeniu Kościoła można te słowa jeszcze jakoś usprawiedliwiać, z pewnością nie stała za nimi pycha Prymasa. Dziś tak nie mówi nawet Papież. A ja pytam jakim prawem, jakim doświadczeniem i jaką wiedzą konkretny duchowny wie lepiej ode mnie, jak oceniać otaczającą nas rzeczywistość polityczną ? Jakim prawem poucza mnie jakie wybory polityczne są słuszne i które trzeba choćby nieoficjalnie poprzeć, a jakie potępić ? Jakim prawem przestrzeń Kościoła ta fizyczna i duchowa jest zawłaszczana przez prywatne poglądy i wybory konkretnego duchownego ? Bez zastrzeżeń uznaję jego funkcje kapłańskie. Pismo św. jest księgą nie tylko wiary w Boga, ale i księgą życia i po argumenty trzeba sięgać do niej, a nie do programów partii!
Piszę o tym radykalnie, może dla kogoś zbyt radykalnie, ale jednocześnie próbuję zrozumieć tę słabość mojego Kościoła. Bierze się ona, jak sądzę, z wielu, bardzo wielu przeszłych lat, kiedy Kościół „musiał” oprócz prowadzenia wiernych do zbawienia, zajmować się działalnością na pograniczu spraw społecznych i politycznych. Zapisał się bardzo pięknie w tej materii na kartach historii naszej Ojczyzny. Dziś Kościół stoi (powiedziałbym nieco złośliwie, że właśnie stoi) przed innymi niesłychanie ważnymi wyzwaniami o charakterze religijnym i społecznym. Właśnie społecznym. Z pewną rzecz jasna taką nieśmiałością, chciałbym zauważyć, że dla milionów bezrobotnych, dla tych którzy ledwo „wiążą koniec z końcem”, dla tych bezczelnie wyzyskiwanych i poranionych duchowo przez chciwych, żądnych tylko mamony pracodawców, ideologia gender to nie jest coś, o czym myślą przed zaśnięciem.
Rzeczywistość polityczna dla jednych gorsza, dla drugich lepsza nie jest domeną Kościoła! Kościół oczywiście powinien wskazywać, co w tej rzeczywistości jest deptaniem praw ludzkich i bożych, ale ma odwoływać się w tym do Ewangelii a nie do retoryki takiej czy innej partii. Nie można tak się zachowywać jak ów partyzant, który nie zauważył, że skończyła się wojna i dalej wysadzał pociągi.
Jestem kustoszem (pracuję na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ), a prywatnie miłośnikiem górskich wędrówek. Kiedyś, przez wiele lat wspierałem młodzież i narzeczonych w ich wędrówkach, może nie po górach, ale równie nieprzewidywalnych i ciekawych szlakach na drodze do sakramentu małżeństwa. Prowadziłem spotkania formacyjne. Czas ten pełen inspirujących rozmów i przemyśleń zaowocował upodobaniem do zgłębiania Pisma Świętego i poszukiwania coraz to wartościowszych sposobów na jego osobiste odczytywanie.
Ulubiony przez autora kardynał romansuje najwięcej… to już fuzja ołtarza z tronem ?
Świetny tekst, mam podobne odczucia. Niestety, jako Kościół pewnego dnia zapłacimy za „romans” części hierarchii z prawą stroną sceny politycznej.