Wiara człowieka dojrzałego to nie to samo co wiara dojrzała. Wiara młodzieńca jest jak pierwsza miłość. Wiara dojrzałego to przyzwyczajenie.
Czemu wierzę?
Czy w ogóle wierzę?
Czy sam udział w rytuale niedzielnej mszy, gdy często NIC przy tym nie czuję, pozwala nazywać mnie wierzącym? Czy wiara jeszcze we mnie żyje, czy już zarżnąłem ją moimi grzechami, albo zdechła z głodu zapomniana gdzieś „na duszy dnie”.
Mogę mówić o sobie „wierzący” jeśli zastanawiam się czasem czy Bóg w ogóle istnieje?
Chwilami boję się że Bóg to tylko wytwór ludzkiej potrzeby nadania sensu czemuś tak nieuzasadnionemu jak życie:
Myślę: Boga nie ma. Wierzę bo się przyzwyczaiłem. Wierzę, bo się tego nauczyłem, bo jestem zwierzęciem którego gatunek osiągnął sukces, ponieważ selekcja naturalna wypromowała pożyteczną dla budowy społeczeństwa religijność (jak głupim trzeba być, by twierdzić że religia hamuje rozwój).
Wierzę, bo na pielgrzymkach, czuwaniach nocnych, mszach młodzieżowych, wędrówkach z księdzem uległem emocjom tłumu; odciśnięto na mnie piętno tłokiem doznanego egzaltowanego uczucia uniesienia.
Wierzę, bo dostałem się pod tę tłoczącą matrycę, jaką było zetknięcie się z prawdziwie chrystusowymi kapłanami i wspaniałymi ludźmi. Nacisk tłoczni ustał, z czasem wytłoczka ostygła, a wprintowana wiara zmienia się już tylko przez rysy wydarte przez życie, kwasowe wżery; obrasta smarem i pokrywa się śniedzią.
A czym była moja wiara kiedyś? Była jak pierwsza miłość: gorliwa, ofiarująca swoje życie i przenikająca całą osobę; wiara taka jak gdy Paweł pisze, że żyć to pożyteczna konieczność, ale zysk to umrzeć.
Teraz nie znajduję czasu na modlitwę, po Biblię sięgam dwa razy w roku; jestem pełny zniecierpliwienia, odpłacam za obmowę i złość tę samą monetą, jak drzewo żywicę sączę gniew na rodzinę, współpracowników, sąsiadów. I nawet nie chce mi się tego zmieniać.
Oddałem się acedii.
Patrzę na panów Ochmana i Adamskiego i widzę wiarę młodzieńczą, gorącą, radykalną, twardą. Wiarę hardą. Widzę wiarę, która zbroi, opancerza ich przekonania, ale nie widzę ludzi którzy złamali swoje życie o wiarę.
Widzę wiarę Eliasza, który ściąga na 450 proroków Baala zabójczy ogień.
Czy to ta sama wiara z którą biedaczyna z Asyżu nawracał sułtana Egiptu?
Jestem faryzeuszem który sam zgubił wiarę, ale gardzi niewierzącymi, głupcami którzy szydzą z Kościoła, atakują go z powodu jego kapłanów – najemników pasących sparszywiałe owce. Ślepcy, wśród dobrobytu naszego zachodniego społeczeństwa powtarzający klasyczny program „Upadek Cesarstwa Rzymskiego”. Dziwkarze, chciwcy, aroganccy, cyniczni, znajdują usprawiedliwienie dla siebie w życiu księży, żyjący jak zwierzęta; głupcy nie widzący, że nie-wiara w Boga jest też religią.
Teraz moja wiara to rytuały, przykazania. Przyjmuję zakład Pascala.
Wierzę, bo uważam, że nie ma dla Europy innej obrony przed islamem (na myśl o którym aż mnie ciarki przechodzą) niż przywrócenie chrześcijańskiej tożsamości.
Nie sądzę żebym zdołał kogoś nawrócił, ale pragnąłbym choć dać wiarę mojej córeczce. Tylko jak martwe drewno jakim się stałem może wpompować w latorośl soki.
Rysiek śpiewał ”Wiesz mamo, wyobraziłem sobie że nie ma Boga, nie”. Mogę sobie to wyobrazić, ale nawet gdyby się okazało, że to prawda, to wolę żyć jakby jednak był.
Jednak gdy czytam o cudzie w Sokółce, o całunie turyńskim, nie myślę że to mistyfikacja. Wierzę, że to prawda. Czyli może jednak wierzę. Tylko nie znajduję w sobie wiary.
Czyli może nie jest jeszcze dla mnie nadzieja. Może Bóg pozwoli mi się obudzić. Może Jezus zamiast faryzeusza, członka plemienia żmijowego, raczy dojrzeć we mnie starszego brata syna marnotrawnego.
Może nawet z tego, że wolę być niewierzącym rzymskim katolikiem niż „wierzącym-niepraktykującym” Bóg zdoła wydostać zalążek dobra.
Piszecie: Wiara to droga, Wiara to przygoda. Czasami prowadzi bardzo krętymi ścieżkami, prowadzi przez manowce…
czuć w Tobie swego rodzaju zawstydzenie aktualnym stanem – niech się przydarzą dobre zmiany w Twoim Życiu!