Nie patrzę Ci na ręce, patrzę Ci w oczy i chcę powiedzieć, że wierzę, iż pokój jest możliwy, przebaczenie jest możliwe, dobro jest możliwe.
Niezbyt komfortowo się czuję, słysząc pytanie, co dziś ma Kościół do zaoferowania ludziom młodym. Język konsumencki, choć stał się już tak naturalny, w tym kontekście wciąż mi jakoś nie brzmi. Oferta Kościoła jest jedna i ta sama od dwóch tysięcy lat, to ewangelia Jezusa Chrystusa. Innej oferty nie będzie. Sądzę jednak, że istnieją miejsca wyjątkowe, gdzie łatwiej jest odkrywać tę propozycję, która sama w sobie pozostaje niezmienna. O ich specyfice decydują oczywiście przede wszystkim tworzący je ludzie – świadkowie wiary, ale jest jeszcze coś więcej. Rzec by można, że są to przestrzenie szczególnie pobłogosławione. Jedną z nich jest niewątpliwie maleńka wioska w sercu Francji.
W czasie drugiej wojny światowej młody Roger przybył tu z neutralnej Szwajcarii przynaglany pragnieniem, aby w samym środku trawiącej świat wojny, pośród powszechnej krzywdy i nienawiści, żyć tak, jakby wojny nie było. Osiedliwszy się w skromniutkiej miejscowości niedaleko linii demarkacyjnej, zajął się cichą pomocą wszystkim, którzy szukali schronienia, nie pytając o ich przeszłość ani jakąkolwiek przynależność. Nazwał to życie „przypowieścią o wspólnocie”. Wkrótce dołączyli do niego bracia, którzy chcieli snuć tę przypowieść wspólnie z nim. Z czasem zaś okazało się, że w wygłodniałej duchowo powojennej Europie jest wielu ludzi, szczególnie młodych, którzy jej z uwagą słuchają. W latach sześćdziesiątych zaczęli oni masowo przyjeżdżać do wioski, a brat Roger – choć nie takie były jego pierwotne plany – odczytał to jako kolejny etap powołania wspólnoty: przyjąć każdego, kto zapuka. Tak już zostało, i dzięki temu także i ja miałam możliwość zanurzyć się na tydzień w przypowieści.
Przyjazd do Taizé naprawdę oznacza przeniesienie się do innego świata, czy raczej bycie przeniesionym, jakby jakaś życzliwa siła wyjęła nas z ram cywilizacyjnych, technicznych, czasowych, które na co dzień nas otaczają (a czasem osaczają) i pozostawiła w zupełnie innym wymiarze. Czas płynie tak, jakby poza wioską nic się nie działo; w każdym razie nic ważniejszego niż życie ewangelią. I przecież to prawda! Taizé jest miejscem, gdzie widzi się sprawy inaczej: wyraźniej, prościej, prawdziwiej; gdzie można znaleźć równowagę, przywrócić życiu właściwe proporcje. Być może jest tak dzięki zbawiennej prostocie tamtejszych warunków. Potrzebujesz bardzo niewielu rzeczy, więc nie możesz uciec w gadżety. Śpisz w namiocie albo baraku jak każdy, niezależnie od tego, czym się możesz pochwalić w CV. Wszyscy gorzej lub lepiej posługują się językiem, który bracia z humorem nazywają „Taizé English”, więc komunikacja jest nieskomplikowana, za to zmierzająca do sedna. Modlitwa zaś cechuje się taką prostotą, że nic w jej formie nie odciąga od treści. Taizé nieuchronnie konfrontuje Cię z sobą samym – z prawdą o tym, kim jesteś w głębi, gdy odrzucić ludzkie zabezpieczenia i kategoryzacje – konfrontuje niebrutalnie, lecz w obliczu Boga, a przy tym czyni to w sposób możliwie nieinwazyjny i „w pięknych okolicznościach przyrody”. Nic lepszego nie można sobie wymarzyć.
Kluczowym słowem jest zaufanie (spotkania młodych, organizowane corocznie w różnych europejskich miastach, zwane są pielgrzymką zaufania). Tym kierował się jej założyciel: nie gmeram podejrzliwie w Twojej historii, nie patrzę Ci na ręce, patrzę Ci w oczy i chcę powiedzieć, że wierzę, iż pokój jest możliwy, przebaczenie jest możliwe, dobro jest możliwe. Tej postawie brat Roger był wierny i w tej właśnie postawie zginął. Zaufanie nie jest tylko hasłem, przejawia się w konkretach. Widać je w relacjach, w nawiązywanych głębokich przyjaźniach, kiedy otwieramy nasze serca przed przygodnie spotkanymi ludźmi. W wiosce, w której mieszka czasem nawet kilka tysięcy przybyszów z całego świata, nie ma kluczy ani zamków w drzwiach. Wszystkie proste, ale fundamentalne sprawy – zakupy, gotowanie, wydawanie jedzenia, sprzątanie, pilnowanie programu dnia, przygotowanie modlitw i spotkań, przyjmowanie nowych gości – załatwiają wolontariusze, którzy w dodatku bez przerwy spontanicznie się zmieniają. Jeden uczy drugiego. Bracia są dyskretnie obecni, ale hołdują zasadzie minimalnej ingerencji. Myślę że to również stanowi o atrakcyjności tego miejsca: każdy tu jest podmiotem, każdy może coś dać od siebie, i każdy jest traktowany poważnie. Nikt nikogo nie poucza, nie nawraca na siłę ani nie akcentuje hierarchiczności Kościoła. W tym sensie jest to propozycja na wskroś współczesna. I zaskakujące jest to, że to naprawdę świetnie się sprawdza.
Wspólnota z Taizé jest wspólnotą ekumeniczną – także w tym sensie należy rozumieć tę przypowieść: jako przypowieść o jedności. „Wkład katolicki” jest tu dyskretny, ale zauważalny (brat Roger był protestantem, z sympatią podchodzącym do katolicyzmu; kolejni bracia pochodzą z różnych tradycji): cicha poranna Eucharystia dla chętnych i bardziej uroczysta w niedzielę. Bracia tak formułują swój ewangeliczny przekaz, że można się w nim odnaleźć niezależnie od wyznania, zarazem nie zatracając swej tożsamości. Krytycy Taizé (a są tacy) mogą się oczywiście doszukać wielu kwestii dyskusyjnych. Ja jednak wolę tu widzieć wymiar stricte eklezjalny: mamy tu przecież wszystkie kręgi przynależności do Kościoła. Faktycznie to miejsce przyciąga ludzi dalekich od ortodoksji, poszukujących, ba, także niewierzących. Nikt nie jest w stanie zweryfikować, czy ktoś nie przyjeżdża ze złą wolą. Ale i nikt nie chce tego robić.
Ktoś niedawno zauważył na jakichś chrześcijańskich łamach, że błędem jest sielankowe wyobrażanie sobie scen z Ewangelii; że realny obraz Jezusa nauczającego musiał się wydać niektórym duchowym elegantom dość okropny – Mistrz otoczony wyrzutkami społeczeństwa, żebrakami, prostytutkami, kalekami, ślepcami, opętanymi, generalnie marginesem, gorączkowo szukającym nadziei, którą im dawał. Przemawia do mnie ten obraz, widzę w tym siebie, moich przyjaciół z Taizé, widzę w tym wszystkie kręgi Kościoła: wszyscy na swój sposób, bardziej lub mniej pokracznie szukamy nadziei, która jest w Nim. I On w swojej pokorze pozwala się znaleźć, powierza się ufnie w nasze ręce, nie bacząc na to, jak dziwną jesteśmy zgrają i jak krętymi drogami do Niego docieramy. W wiosce widać to wyraźnie, i jest to bardzo piękne. Nie bez powodu śpiewamy: „W ciemności idziemy do źródła Twojego życia, tylko pragnienie jest światłem”.
Krakowianka, z wykształcenia filozof, pracuję głównie w materii słowa. Interesuje mnie człowiek, Pan Bóg i wszystko, co pomiędzy – w nieprzesadnie teoretycznym ujęciu.
takipçi satın al