Dość późno odkryłam uroki podróży. Pewnego razu, pewnego roku po prostu zapragnęłam, dostrzegłam okazję i zaczęłam. Nie za daleko, niespecjalnie egzotycznie i bynajmniej nie za wiele. Naprawdę skromnie. Ale wystarczająco, by odkryć rozmiar tęsknoty, jaką noszę w sobie.
Późno zaczęłam podróżować. Niby bywało się tu i tam, w szkole średniej i na studiach, ale czy były to podróże? Raczej „wyjazdy”. Na wyjazd się jedzie i z wyjazdu się wraca. Wyjazd ma być fajny i w związku z tym jest raczej zaplanowany. Powinien mieć w każdym razie określone atrakcje: ludzie, pejzaż, atmosfera, zabawa. A podróż? To inne słowo. Podróż to stan ducha i jako taka jest rzeczywistością dynamiczną. W podróży liczy się proces.
Najpierw jest proces oddawania kontroli, przenoszenia centrum decyzyjnego poza siebie. Muszę czasem zdać się na kogoś innego. To oczywiście jest ryzyko. Przypomniałam to sobie kilka dni temu, kiedy łapałam okazję na odludziu w Beskidzie Sądeckim. Pusto, nagle nadjeżdża beema, z przodu dwie – wybacz mi Panie Jezu, że ja tak o bliźnich – więc dwie łyse pały, ogłuszający łomot z głośników, przyciemniane szyby, gangsterskie spojrzenia, a ja tylko z koleżanką, bardziej jeszcze wystraszoną niż ja. Kilka sekund paniki. Nie wsiadać, rany boskie, wykręcić się jakoś! Na szczęście koledzy zwolnili tylko po to, żeby pokazać nam gest powszechnie uznawany za obraźliwy i oddalić się z rechotem oraz wyciem silnika. Dzięki Ci, Panie Jezu.
A jednak warto podjąć to ryzyko, jakim jest zaufanie drugiemu człowiekowi, powierzenie mu się. Ostatecznie to forma zaufania Opatrzności. Wybrałam się kiedyś, spontanicznie i dzięki czyjejś wielkoduszności, w kilkunastodniową podróż poza Europę, w której byłam wyłącznie osobą towarzyszącą. Założyłam więc, co nie jest dla mnie całkiem naturalne, że jako ta „na doklejkę” nie będę się do niczego wtrącać, tylko podążać za przewodnikiem. A może to życie za mnie założyło – byłam wtedy w dość kiepskiej kondycji, co bywa czasem niedocenianą łaską. Dość, że nie miałam absolutnie planu, żadnych oczekiwań ani preferencji, ani nawet specjalnej wiedzy o tym, dokąd konkretnie się udajemy. Cel wędrówki, jej etapy, środki transportu, nawiązywane znajomości – właściwie o wszystkim decydował kto inny. Chyba nigdy tak nie odpoczęłam psychicznie jak wtedy; było to jedno z najbardziej wyzwalających doświadczeń w moim życiu.
Drugi proces to wyjście poza własną (iluzoryczną) samowystarczalność, nauka proszenia. To było moje prywatne odkrycie Ameryki: można prosić. W ogóle, kogokolwiek, o cokolwiek. Prosić i otrzymywać, i nic na tym nie tracić ani nikogo nie krzywdzić. A chyba nie ja jedna mam z tym problem. Uczymy się dawać; od najmłodszych lat, w domu i w kościele, słyszymy, że miłość jest ofiarą, że więcej szczęścia jest w dawaniu aniżeli w braniu. W naszej kultywującej prywatność zachodniej cywilizacji uczymy się też stawiać własne granice i za żadne skarby nie naruszać cudzych. Wszystko to słusznie. Rzadziej słyszymy jednak, że warto też przyjmować to, co może nam dać drugi człowiek, z prostotą i wdzięcznością. Tymczasem jeśli nie umiem prosić i przyjmować, to daję też koślawo. Kluczem jest bowiem wyobrażenie o sobie samej. Chcę się widzieć doskonałą, trudno jest przyznać, że potrzebuję czyjejś pomocy. Nie chcę się narzucać, przeszkadzać, ani tym bardziej narazić się na odmowę. Nie chcę pokornie czekać na reakcję, wsłuchiwać się z napięciem w odpowiedź. Wolę pozostać na piedestale. Ale jeśli daję z piedestału, to wartość tego daru jest wątpliwa. A poza tym na piedestale stoi się samotnie…
Tymczasem podróż ściąga na ziemię. Muszę czasem poprosić – o wskazówki, o podwiezienie, o nocleg. Jeśli jestem w desperacji, muszę nawet zdobyć się na pewną nachalność, a to jakże bywa rozwijające! Nikogo nie namawiam do bycia natrętem, niemniej osobom mającym problem z puchliną ego dyskretnie polecam choćby jednorazowe zaeksperymentowanie. Uznać własną zależność, niepełność, być zdanym na hojność drugiego człowieka – to niezła terapia. Z tego punktu widzenia najlepsza jest oczywiście hardcore’owa, hippisowska wersja podróży: podróż w ciemno, na dziko, na krzywy ryj – jakkolwiek zechcemy to nazwać. Byle nie wczasy all inclusive, byle nie zabezpieczać się zawczasu genialnym planem i nadmiarem gotówki. To wersja najbardziej ewangeliczna. Nie bierzcie trzosa ani sandałów na drogę. Pukajcie, a otworzą wam.
Dobrze jest podróżować w głąb siebie, dobrze też poza siebie. Myślę, że ostatecznie o uroku podróży stanowi właśnie to, że niejednokrotnie uczy nas przekraczać siebie, a zarazem odzwierciedla w jakiś głęboki sposób naszą kondycję. Jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało, znajdujemy się przecież w stanie permanentnej pielgrzymki. Może więc wyruszenie w podróż, obojętne – daleką i egzotyczną czy pekaesem do sąsiedniej gminy, jest zsynchronizowaniem tych dwóch wymiarów, fizycznego i duchowego, i w ten sposób dotknięciem naszego człowieczeństwa, przeczuciem prawdy o nas, którą pełniej poznamy dopiero potem? Mówimy czasem, że ciągnie nas w góry, ciągnie na morze, ciągnie do wędrówki… To nie my sami wyruszamy, to coś – lub ktoś – nas pociąga. Język nie kłamie.
Krakowianka, z wykształcenia filozof, pracuję głównie w materii słowa. Interesuje mnie człowiek, Pan Bóg i wszystko, co pomiędzy – w nieprzesadnie teoretycznym ujęciu.
The website’s content is an excellent source of learning.