Grupa charyzmatyczna Palnik, spotykająca się przy parafii pod wezwaniem św. Łucji w warszawskim Rembertowie, miała niezwykłe rekolekcje, w których dane mi było uczestniczyć. Bóg potrafi zaskoczyć. Wystarczy Mu zaufać, a obdarzy człowieka ogromem łask i niezwykłą opieką. Wspaniały czas. I, choć nie brakowało też trudnych chwil – było warto.
Podziękowania kieruję do Wszystkich Organizatorów i Uczestników, ale szczególnie chcę wymienić księdza Proboszcza – Wacława Szcześniaka, księdza Zbigniewa Grochowskiego – Rezydenta i Wikarego – księdza Mateusza Kulikowskiego. Ich pomoc i wsparcie, także na drodze formacji – przed wyjazdem, były bezcenne. Dziękuję także Księdzu Łukaszowi Żakowi – za wiedzę i czas, którymi tak hojnie się z nami podzielił.
Piątek, dzień przed wylotem.
Czekałam na ten moment. Długo nie byłam we Włoszech, prawie siedem lat. To wystarczyło, by mieć wątpliwości, czy mój wyjazd w ogóle dojdzie do skutku. Wszystko wyglądało trochę nierealnie. Zwłaszcza, że niemal do ostatniej chwili nie brakowało komplikacji Nawał zadań w pracy, pranie, sprzątanie i pakowanie. Nie wiedziałam, w co włożyć ręce. Kolega powiedział, że załatwił mi wózek inwalidzki. Miał ułatwić szybkie i wygodne przemieszczanie, co sprawdziło się tylko częściowo (o tym miałam przekonać się później). Odetchnęłam z ulgą.
Sąsiadka dosłownie wyciągnęła mnie na wieczorną Mszę świętą. Pierwszy piątek miesiąca. Późno wyszłyśmy z domu, przy moich trudnościach z chodzeniem, bez taksówki nie było szans, by zdążyć 17.45. Zadzwoniłam. Kierowca miał przyjechać za 15 minut. Wiedziałam już, że spóźnimy się na Mszę. I wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, sąsiadka poprosiła młodego chłopaka, który siedział za kierownicą, zaparkowanego pod blokiem samochodu, by zawiózł nas do kościoła. Zgodził się. W samochodzie odebrałam telefon z informacją, że taksówkarz nie dojedzie. Korki. Wtedy zrozumiałam, po raz kolejny w moim życiu, że Bóg troszczy się o najdrobniejsze szczegóły. Uśmiechnęłam się do własnych myśli. Do kościoła dotarłyśmy punktualnie. Poczułam pokój w sercu. I wdzięczność. Po przyjęciu Komunii Świętej, gdy wracałam do ławki, kątem oka zobaczyłam koleżankę, która chwilę potem zaproponowała, że mnie i moją sąsiadkę zawiezie do domu. Znów wystarczyło zaufać, tym razem należało porzucić kombinacje, związane z misternym planem powrotu do domu. Bóg jest wielki. I wierny, także w małych sprawach. Pod blokiem czekała moja mama, która zlitowała się nade mną i zrobiła niezbędne zakupy. Głównie niezawodne kabanosy i inne przekąski, trochę słodyczy. Ja , naprawdę nie miałam kiedy zrobić zakupów. Dzień wcześniej ledwo zdążyłam kupić euro w kantorze. Już niebawem miałam się przekonać, jak bardzo przydały się kabanosy…
Sobota (Święto Objawienia Pańskiego). Droga na lotnisko, przyjazd do Rzymu, wieczorny spacer.
Budzik zadzwonił o 6.00 rano. Ostatnie przygotowania przed wyjazdem na lotnisko. Z niedowierzaniem spojrzałam na naprawdę niewielkich rozmiarów torbę podróżną. Restrykcyjne wymogi przewoźnika, dotyczące bagażu (55x40x23), sprawiły, że musiałam się mocno ograniczać. Moja torba była znacznie mniejsza, więc ilość przygotowanych kosmetyków i ciuchów, ograniczyłam do niezbędnego minimum.
Kilka minut przed 8.00 byłam właściwie gotowa do wyjścia. Zadzwonił domofon, moja ukochana kocica posłała mi pełne wyrzutu spojrzenie. Nie lubi, gdy wyjeżdżam. Do mieszkania wszedł mój kolega – Piotr, z którym mieliśmy jechać na lotnisko. Spojrzał na bagaż. Zapewnił mnie, że „w razie czego”, część przepakujemy do jego torby. Ten problem, zrozumie zapewne wiele kobiet. Byłam dumna, że udało mi się, jak żartowałam – „spakować w naparstek”. W końcu to tylko pięć dni (choć muszę przyznać, że torba z jedzeniem i mała kosmetyczka, zostały jednak przepakowane). Wsiedliśmy do samochodu, by dojechać do miejsca, gdzie czekała na nas żona kolegi i nasi znajomi. Nie wiedziałam, ile dokładnie mamy czasu. Chcieliśmy zdążyć na Mszę na lotnisku.
Był szósty stycznia. Jechaliśmy, rozmawiając o… katastrofach lotniczych i kruchości życia. Ulica była niemal pusta. Może właśnie dlatego zatrzymał nas policyjny patrol – do rutynowej kontroli. Wszystko w porządku, ale niezamierzony brak prawa jazdy kierowcy, nieco opóźnił dalszą drogę. Modliłam się. Udało się zdążyć. Czasem myślę, że Bóg stawia nas w takich sytuacjach po to, by bardziej Mu zaufać. Także w sferze lotów samolotem. Byłam spokojna. Dopiero po Mszy, gdy zebrała się już część naszej ekipy (w sumie 49 osób) poczułam, że mój ukochany Rzym jest coraz bliżej. Czekaliśmy na asystenta, który odprowadza osoby niepełnosprawne do samolotu. Byłam przekonana (tak było podczas moich służbowych lotów do Włoch), że w środku będę jako pierwszy pasażer i usiądę na miejscu, usytuowanym najbliżej wyjścia – zaraz za stewardesami. Przepisy, w każdym razie mówią o tym, że załoga samolotu powinna wybór miejsca ustalić z niepełnosprawnym, potrzebującym wsparcia pasażerem (niestety, przepisy te sprawdziłam już po powrocie do Polski). Zajęłam miejsce od strony okna, daleko od wyjścia. Nikt o nic mnie nie zapytał. Poczułam lekki niepokój. Ale już po starcie, mimo zawrotów głowy, nasilających się przy zmianie wysokości, przypomniałam sobie o zaufaniu do Boga i Jego wierności. Dzięki temu mogłam spokojnie podziwiać widoki.
W Rzymie wylądowaliśmy około godziny 15.00. Temperatura na zewnątrz: 19°C. Byłam szczęśliwa. Czekali na nas kierowcy, bo dom Sióstr Pallottynek (Suore Pallottine), w którym mieliśmy zamieszkać, był jakieś dwadzieścia kilometrów od lotniska, w pobliżu Placu Świętego Piotra. Nie jestem w stanie opisać radości, jaką czułam, rozmawiając z naszym kierowcą po włosku. Moi znajomi zadawali pytania, ja tłumaczyłam. Myślę, że określenie motyli w brzuchu, najbardziej trafnie opisze mój ówczesny stan. Kocham ten język. Dostałam komplement – podobno dobrze mówię po włosku. Te słowa były, jak balsam na moją duszę. Pomyślałam, że mimo, iż zdarzają mi się jakieś błędy językowe, jest cudownie i jestem wdzięczna Bogu, że dał mi siłę do nauki.
Gdy dotarliśmy na miejsce, była chwila na rozpakowanie, a potem kolacja – we własnym zakresie. Rozdzieliliśmy się – w kilkuosobowej grupie kupiliśmy pizzę i poszliśmy na Plac Świętego Piotra, gdzie byliśmy umówieni z polskim księdzem – Łukaszem Żakiem, który miał nam pokazać Rzym. Stojąc w pobliżu Bazyliki Świętego Piotra, przypomniałam sobie, jak osiemnaście lat temu sama przemierzałam ten teren (w 2000 roku byłam w Rzymie na stażu we Wspólnocie J. Vaniera. Każdy wolny weekend spędzałam, między innymi w Bazylice). Teraz, miałam zobaczyć Rzym z innej perspektywy. Plac Świętego Piotra wieczorem ma swój urok. Zwłaszcza, że następnego dnia miano rozbierać szopkę bożonarodzeniową i likwidować gigantyczną choinkę, przywiezioną z Polski.
Ksiądz Łukasz to fantastyczny przewodnik, ma wiedzę na temat Wiecznego Miasta, ja jednak nie mogłam się skoncentrować na tym, co mówił. Skoncentrowana byłam na sobie. Styczniowe wieczory w Rzymie są nieporównywalnie cieplejsze niż warszawskie, ale nie przypuszczałam, że można tak zmarznąć, siedząc na wózku. Jeden z kolegów okrył mnie kocykiem z dziecięcego wózka, koleżanka pożyczyła szalik. Z tego zimnego, pełnego zabytków wieczoru, zapamiętałam jeden: Bazylikę San Giovanni Battista dei Fiorentini, przy via Acciaioli. Wrażenie zrobiły na mnie, znajdujące się tam relikwie – Stopy św. Magdaleny. Odkryłam także, jak pomocny, a jednak ograniczający jest dla mnie wózek. Mogłam być tam, gdzie sama nie dotrę, zobaczyłam więcej, ale nie mogąc iść na własnych nogach, nie zawsze szłam, gdzie chciałam, nie wszystko mogłam przeczytać, zobaczyć, czy zapamiętać. To była trudna lekcja pokory i cierpliwości, rezygnacji z siebie. Myślę, że nie tylko dla mnie. Następnego dnia czułam ból żeber i całego kręgosłupa. Zapomniałam, że Rzym i jego nawierzchnia nie bardzo nadaje się do jazdy wózkiem. Odtąd koledzy starali się wozić mnie na tylnych kołach, co pewnie nie było łatwe, ale amortyzacja była dużo większa. Jedna z naszych Sióstr przyniosła mi koc i pozwoliła korzystać z niego w wózku. Już więcej nie marzłam.
Niedziela Chrztu Pańskiego.
7.00 – Zaczynamy dzień śniadaniem w domu Sióstr. Świeża, chrupiąca bułeczka z dżemem lub miodem, dla chętnych musli, a przede wszystkim gorąca, włoska aromatyczna kawa.
– Szyszka- usłyszałam odpowiedź.
-???
-Szyszka, ale za to z jakiego miejsca!- wykrzyknęła Sylwia radośnie.
Szyszkę zachowałam na pamiątkę. Miejsce było niezwykłe, ponieważ święty Paweł spędził tam ostatnie chwile swojego życia – w maleńkiej celi, sąsiadującej z pogańskim ołtarzem, na którym składano ofiary bożkom. Ksiądz Łukasz zwrócił nam uwagę na to, co mógł czuć Paweł, tuż przed śmiercią. Zaufał Chrystusowi – do końca, a został skazany na śmierć, będąc zmuszonym pośrednio uczestniczyć w pogańskich rytuałach. Zastanowiła mnie ta próba wiary. Znów miałam łzy w oczach. Święty Paweł jest mi bardzo bliski, często proszę Go o wstawiennictwo. Szłam aleją sosen, która dla Świętego. Pawła była drogą ostatnią. Według przekazu, ścięta mieczem głowa Pawła potoczyła się, uderzając trzykrotnie o ziemię – w różnych miejscach. W miejscach tych wytrysnęły trzy fontanny, a dziś, na terenie Opactwa stoją trzy kościoły:
Santa Maria Scala Coeli (kościół Matki Bożej Schodów Niebiańskich) – z XVI wieku.
Santi Anastasio e Vincenzo (kościół Świętych Wincentego i Anastazego) – najstarsza ze świątyń, z XIII w.
San Paolo alle Tre Fontane (Św. Pawła przy Trzech Fontannach) – kościół, powstały na przełomie XVI/XVII w.
Gdy wracaliśmy do naszego domu, czułam ściśnięty z głodu żołądek. Było już późno i mieliśmy za sobą bardzo intensywny dzień. Koledzy energicznie pchali mój wózek, solidarnie wymieniając się rolami po kolejnych odcinkach przebytej drogi. Widziałam ich trud, starałam się więc przemilczeć dający znów o sobie znać ból żeber i kręgosłupa, który czułam na każdym kocim łbie, nierówności, czy gwałtownie pokonanym krawężniku. Zbliżaliśmy się do stacji metra. Potem winda – na peron. Rzymskie metro (podobnie jak to w Paryżu), ma swoją specyfikę i czasami, jak już pisałam – schody są nie do uniknięcia. Włosi mają jednak w sobie coś takiego, co pozwala mi zapomnieć o moich ograniczeniach. Oni wznoszą się ponad niepełnosprawność i wszelką inność. Najpierw widzą człowieka, nie narzucając formy wsparcia. Zawsze pytają, nie tracąc przy tym, czasem potrzebnego dystansu, a zwłaszcza szacunku. Doświadczyłam tego wielokrotnie, podczas moich wyjazdów. Zawsze tam odpoczywam. I czasem, choć kocham mój Kraj, dokładnie tego brakuje mi w Polsce. Naturalności i otwartości wobec osób niepełnosprawnych. Bez zbędnej litości, czy – co gorsza – infantylizowania. Może podobny mechanizm uruchomili Włosi wobec uchodźców i imigrantów?
Podczas jazdy metrem, większość z nas głośno zastanawiała się, gdzie szybko i dobrze zjeść. Cena też miała znaczenie. Zrozumiałam wtedy, że nie tylko ja czułam głód. Czasu było mało, ponieważ chcieliśmy zdążyć na wieczorną Mszę, którą w naszym domu miał odprawić ksiądz Rafał Jarosiewicz. Tego dnia On i Magda Plucner przylecieli do Rzymu, by poprowadzić dla nas Kurs Emaus. W wielkim pośpiechu, część z nas weszła do lokalu, w którym sprzedawano, między innymi pizze, dzielone na kawałki, kanapki i sałatki. Zamówiłam pizzę, ale okazała się nieświeża. Dostałam, więc kanapkę. Czasu było, jednak coraz mniej i moją kolację wzięłam na wynos. Niestety, w domu nie było już chwili na spokojną konsumpcję i wtedy… przypomniałam sobie o przywiezionych z Polski, niezawodnych kabanosach. Nie zachowałam godzinnego postu przed Mszą, ale głód, zmęczenie i coraz bardziej odczuwalny, wieczorny chłód – zwyciężyły. Miałam nadzieję, że po Mszy pójdę do pokoju, żeby się położyć spać. Ale moja koleżanka – Monika, nie zostawiła mi złudzeń:
– Nie, to nie koniec na dziś. Po Mszy zaczynamy nasze rozważania.
– Początek kursu??- zapytałam ze zdziwieniem w głosie.
– Tak.
– O tej porze? Żartujesz, prawda?
Nie – odpowiedziała Monika.
Nie wiem, jak to wytrzymałam, ale dałam radę i dziękuję Bogu. Może dlatego, że zrozumiałam, jak bardzo Pan mnie szlifuje i jak bardzo mi tego potrzeba.
Poniedziałek. 7.00
Śniadanie. Znów chrupiąca bułeczka i filiżanka kawy. Pysznie. Zwłaszcza, że uświadomiłam sobie, jak przyjemnie jest dostawać prawie gotowy posiłek. Szczególnie, gdy ktoś, już po wszystkim – pozmywa naczynia i posprząta kuchnię. To bezcenne momenty. Choć ja mam też tak, że niemal każdego dnia dziękuję Bogu za to, że sama gotuję i sprzątam moją kuchnię. Ale odskocznia każdemu jest potrzebna. Nasza koleżanka – Ewa, z którą mieszkałam w jednym pokoju – obchodziła urodziny i każdy z nas dostał z tej okazji małe co nieco do kawy. Po śniadaniu poszliśmy do Bazyliki Świętego Piotra, by uczestniczyć we Mszy, odprawionej przy grobie Jana Pawła II. Weszliśmy do Bazyliki, a ja zeszłam z wózka, by przypomnieć sobie pobyt sprzed lat. Była chwila czasu. Zrobiłam kilka zdjęć. Uśmiechnęłam się, patrząc na figurę św. Piotra. Nic się w niej nie zmieniło. Może tylko prawa stopa Apostoła, wydała mi się odrobine bardziej wytarta. Czas mija, a nadal dotyka jej niemal każdy, przechodzący obok pielgrzym.
Mszę odprawił dla nas ksiądz Rafał. Najświętsza Ofiara jest tajemnicą, niezwykłym wydarzeniem – za każdym razem, gdy jest składana – na każdym ołtarzu, gdzie obecny jest Żywy Bóg. To przede wszystkim okazja do dziękczynienia. Dziękowaliśmy także za Ewę, za naszą podróż. Ale ja dziękowałam także za to, że znów mogę być przy grobie Jana Pawła II. Pierwszy raz byłam niedługo po Jego śmierci, gdy grób znajdował się jeszcze w podziemiach Bazyliki. Ale przecież moje pierwsze spotkanie z tym niezwykłym Papieżem, miało miejsce już w 1991 roku, kiedy – jako młoda dziewczyna przyjechałam do Rzymu z moją mamą. Wtedy, na jednej z prywatnych audiencji w Castel Gandolfo Papież podszedł do nas. Pamiętam tylko jego delikatny uśmiech i głębokie, niemal przeszywające mnie na wskroś spojrzenie. Są chwile, gdy milczenie jest bardziej wymowne, niż jakiekolwiek słowa. Kilka dni później spotkałyśmy Papieża także przed wejściem do Bazyliki.
Tym razem, po wielu latach stałam tu sama, modląc się przy Jego grobie. A, jednak czułam się tak, jakbym doświadczała kolejnego spotkania z Janem Pawłem II.
Wyszliśmy z Bazyliki, by pójść na kolejne rozważania w ramach kursu Emaus. Jedna z polskich Sióstr przygotowała mi termos gorącej, włoskiej kawy. Zmęczenie coraz częściej brało nade mną górę. Potrafiłam zasnąć, siedząc w ławce… Kawa była mi bardzo potrzebna.
Po obiedzie, który znów zjedliśmy w małych grupkach, byliśmy umówieni z księdzem Łukaszem, który miał nas oprowadzić po Muzeach Watykańskich. Było fantastycznie, choć muszę przyznać, że ilość schodów – z oczywistych względów wywoływała u mnie przyspieszoną akcję serca. Nadszedł moment, gdy znów bardzo mocno musiałam zaznaczyć, że także tym razem idę na własnych nogach. Okazało się to istotne, ponieważ reakcja służby porządkowej, obsługującej, między innymi Kaplicę Sykstyńską, nie pozostawiała cienia wątpliwości. Zakaz wjazdu wózkiem. Gdyby nie nasz pośpiech, może znaleźlibyśmy inne wejście. Dotarło do mnie, że chodzi o bezpieczeństwo, ale także przestrzeganie zasad, które, jak przypuszczam – miały chronić zabytkową posadzkę. Polacy poradzą sobie niemal w każdej sytuacji. W powiedzeniu: Polak potrafi jest sporo prawdy. Tyle, że czasem ciężko wytłumaczyć ludziom z innych krajów, dlaczego nie przestrzegamy przepisów. I wcale nie chodzi o barierę językową…
Ostatnim punktem programu w tym dniu była nasza wspólna kolacja w restauracji L’Eccellenza . Muszę przyznać, że byłam trochę zmartwiona, bo o ile uwielbiam włoską kuchnię, o tyle nie biorę do ust Frutti di mare. Nie lubię ośmiornic, małży, krewetek i tym podobnych. Tym razem nie miałam jednak wyboru i byłam mile zaskoczona. Ryż z sosem z krewetek i małże okazały się naprawdę wyśmienite. Do tego białe wino…Kolacja była czasem świadectw i integracji grupy. Czas płynął szybko i do domu wróciliśmy już po jego zamknięciu, z czego Siostry nie były zadowolone, ale napięcie nie trwało długo.
Wtorek, 8.00
Śniadanie z tradycyjnie chrupiącą bułeczką i kubkiem gorącej, czarnej kawy.
Ten dzień spędziliśmy w domu, rozważając treści kursu Emaus. Na koniec – wzruszająca inscenizacja z naszym udziałem. Msza, adoracja i modlitwa, kilka świadectw. Większość z nas poszła na wieczorne zakupy. Ja zostałam w domu, podziwiając widok z balkonu Przeczuwałam, że następnego dnia wydarzy się coś ważnego.
Audiencja środowa w Auli Pawła VI. Powrót do Polski
7.00. Torby już spakowane. Wracamy do Polski. Ale najpierw spotkanie z Papieżem Franciszkiem. Jedna z Sióstr podeszła do mnie i powiedziała:
-Pani Lauro, z osobą towarzyszącą wchodzi Pani na Audiencję oddzielnym wejściem.
-Wiem Siostro, dziękuję.
Wybór owej osoby towarzyszącej pozostawiłam grupie. To wydawało mi się najwłaściwsze rozwiązanie. Mogłabym takim wyborem podziękować za pomoc i wsparcie, ale miejsce było tylko jedno, a nie chciałam, by ktokolwiek czuł się pominięty.
Wybór padł na Adama – mojego kolegę, który przyjechał do Rzymu z dwoma dorastającymi synami. Mimo krótkich rozmów i prób negocjacji, Chłopcy musieli dołączyć do grupy, a mnie i Adama pokierowano do bocznego wejścia Auli Pawła VI. W środku było mnóstwo ludzi i rzędy krzeseł lub wózków inwalidzkich, na których siedziały osoby niepełnosprawne, a obok, towarzyszący im opiekunowie. My, zajęliśmy miejsce w drugim rzędzie. Byliśmy podekscytowani. Zadzwoniłam do Przyjaciółki i Rodziców. Zrozumiałam, że właśnie spełnia się jedno z moich pragnień: Chciałam podarować Papieżowi Franciszkowi moją książkę pt.: Moje pory roku, która została wydana w 2014 roku. Miałam ją ze sobą. Czekaliśmy na przyjście Papieża. Za nami, poza sektorem dla osób niepełnosprawnych były grupy z całego świata, panował radosny harmider. Słychać było śmiech,śpiewy, okrzyki… Była tam też nasza grupa, o której, opisując środową audiencję wspomniano na portalu Deon.pl : Charyzmatyczna Grupa „Palnik” z Warszawy.
Papieża Franciszka, najpierw zobaczyłam na telebimie. Wszedł uśmiechnięty, kierując się w stronę oczekujących Go pielgrzymów. Radosny harmider przybrał na sile. Franciszek błogosławił, przyjmował drobne upominki. Niektóre brał na chwilę w dłonie, by potem zwrócić ich właścicielom, część przekazywał papieskiej ochronie, co było jednoznaczne z ich przyjęciem. Pamiętam, że zaskoczył nas widok Franciszka, przyjmującego od jednego z pielgrzymów kubek z napojem, z którego wystawała biało-zielona słomka. Papież chwycił kubek, napił się, po czym – zupełnie naturalnie, oddał kubek właścicielowi. Zastanawialiśmy się, co w takiej sytuacji robi papieska ochrona. Nie widać było najmniejszego poruszenia. Doszliśmy do wniosku, że Papież ma w sobie tak wielki pokój i tak ufa Bogu i ludziom, że nikogo to już nie powinno dziwić. Nie wiem, co to był za napój, choć kubek skojarzył mi się z zestawem do Yerba Mate.
Adam prosił, żebym powiedziała, że jesteśmy częścią Palnika. Obiecałam, że to zrobię, choć byłam coraz bardziej poruszona całą sytuacją: miałam powiedzieć Papieżowi, po włosku – skąd jesteśmy, i co tu robimy. Miałam też powiedzieć krótko o mnie i mojej historii, opisanej w książce, którą, w miarę jak Papież zbliżał się do naszego sektora – coraz mocniej ściskałam w dłoniach. Nie wiedziałam, czy na wszystko starczy mi umiejętności, odwagi i … czasu. Moje ciche rozważania przerwał sam Papież, który rozpoczął przewodniczenie Audiencji. Mówił o Hymnie Chwała na wysokości Bogu…, o Jego łasce i przebaczeniu. Mówił o sile modlitwy podczas Mszy – o kolekcie, która wyraża właściwy charakter celebracji. Papież zauważył, że to właśnie podczas tej modlitwy jest miejsce na ciszę, w której każdy prosi o to, co jest dla niego istotne. Ale może też usłyszeć głos własnego serca i Ducha Świętego. Dlatego, Papież zwrócił się do kapłanów, by podczas kolekty, jeszcze bardziej celebrowali ciszę.
Po tej części Audiencji, nastąpiły pozdrowienia pielgrzymów w wielu językach. Papież błogosławił obecnych i wszyscy, wspólnie odmówili modlitwę Ojcze Nasz po łacinie, po czym Franciszek poszedł w kierunku rzędów, zajmowanych przez osoby chore i niepełnosprawne. Gdy podszedł do mnie i Adama, zobaczyłam szeroki uśmiech i bardzo radosne spojrzenie. Pobłogosławił nas. Potem doświadczyłam czegoś, jak dla mnie niesamowitego: Usłyszałam własny głos, który niepozbawiony emocji, ale – jak mi się wydawało – dość płynnie przekazywał wszystko to, co chciałam Franciszkowi powiedzieć. Powinnam może dodać, że moja niepełnosprawność, zwłaszcza w chwilach stresu, powoduje czasem duże napięcie mięśni, także w okolicach twarzy, co utrudnia wyraźną artykulację. Jeszcze bardziej niezwykłe było jednak to, że Papież Franciszek zastygł, niemal w bezruchu, lekko pochylony w moim kierunku (przypomnę, że siedziałam na wózku), patrzył na mnie i słuchał w ogromnym skupieniu każdego mojego słowa. Przekazał błogosławieństwo dla wszystkich Palnikowców, a gdy zaczęłam mówić o książce, wziął ją do ręki i uważnie przyglądał się okładce, nie przestając mnie słuchać. Przeprosiłam, że nie udało mi się jej jeszcze przetłumaczyć. Papieżowi w ogóle to nie przeszkadzało. Zapytał, czy książka jest dla Niego. Z całą mocą i radością zapewniłam, że przywiozłam ją z Polski specjalnie dla Niego (pozwoliłam sobie zadedykować ten egzemplarz Papieżowi). Wtedy, Franciszek jeszcze raz mnie pobłogosławił, a książkę przekazał jednemu z ochroniarzy. Przyjął prezent!! Szczęście, dosłownie wylewało się ze mnie, choć czułam jednocześnie, jak opada ze mnie ogromne napięcie. Dopiero po kilku minutach, w pełni dotarło do mnie to, co się wydarzyło: Rozmawiałam z Papieżem Franciszkiem i przekazałam Mu moją historię życia. Znów poczułam wielkość Boga, wdzięczność i siłę, jaką mają w sobie pragnienia.
Podeszliśmy do fotografa L’Osservatore Romano. Dostałam wizytówkę. Zdjęcia miały być gotowe już po południu, tego samego dnia, ale przecież musieliśmy wracać do Polski. Umówiłam się więc, że zamówienie wyślę e-mailem.
Po Audiencji, spacerowaliśmy z Adamem po Placu Świętego Piotra. Potem, razem z jego synami poszliśmy na pizzę. Czasu było mało, bo musieliśmy wrócić do domu, gdzie zostawiliśmy bagaże. Czekaliśmy na autokar, który zawiózł nas na lotnisko.
Niezwykłe zdarzenia trwały jednak do ostatniej chwili naszej pielgrzymki. Na lotnisku stał fortepian, na którym, najpierw zaczął grać młodszy z synów Adama. Potem grała i śpiewała Magda Plucner. Pieśni, uwielbienie Boga. Wszyscy śpiewaliśmy. Kilkoro z nas trzymało kartki z informacją w różnych językach: Jeśli chcesz, możemy się za Ciebie pomodlić. Ktoś poprosił o modlitwę…Kilka minut później przyszedł asystent, który zaprowadził mnie do samolotu. Posadzono mnie na pierwszym siedzeniu, blisko wyjścia, tuż za stewardesami. Tym razem też nikt mnie o nic nie pytał, choć poproszono mnie, bym usiadła na wskazanym miejscu. Było to zgodne z moimi doświadczeniami podczas innych lotów. Byłam spokojna, choć zastanawiałam się, jak to możliwe, że ten sam przewoźnik zachowuje się inaczej, wylatując z Polski do Włoch i inaczej, gdy z Włoch wraca do Kraju. Może, przynajmniej część Polaków naprawdę ma jakiś problem z przestrzeganiem przepisów.
Wylądowaliśmy przed czasem. I to też okazało się nie być bez znaczenia. Gdy dotarłam już do domu, ok. godz. 21.00, przytuliłam stęsknioną kotkę i włączyłam telewizor. Nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam: Informacja o zamknięciu lotniska z powodu, mającego problemy techniczne i lądującego bez podwozia samolotu. Mieliśmy szczęście i jestem pewna, że Pan nad nami czuwał. Gdyby nasz samolot miał wylądować o czasie, pewnie w ogóle do lądowania by nie doszło. W każdym razie, na pewno nie na lotnisku im. Chopina w Warszawie.
Ten wyjazd był niezwykły. Pełen radości, dobrych przeżyć, spotkań i doświadczenia w nich obecności Boga. Ale był to wyjazd niezwykły także przez doświadczenia, w których obecny był ból – nie tylko fizyczny, w którym nie brakowało… obecności Boga.
Zdjęcia zamówiłam. Otrzymałam przesyłkę kurierską, byłam szczęśliwa i lekko rozczarowana, jednocześnie. Koszt zdjęć mocno nadszarpnął mój miesięczny budżet. Nie żałowałam jednak pieniędzy.. Nie codziennie dochodzi do tak niezwykłego spotkania. Zirytowało mnie jednak to, że, pytając o koszt wykupienia praw autorskich do zdjęć, dowiedziałam się, że muszę zapłacić za każde zdjęcie oddzielnie – wyłącznie w celu jednorazowej publikacji, na przykład na wybranym portalu. A to oznaczało, dodatkowe kilkadziesiąt euro. Pomyślałam, że to nie jest w porządku. Ceny są naprawdę zbyt wysokie. Choć pamiątka, dla mnie – bezcenna.