Kiedy umarła, cała wieś zeszła się, by ją pożegnać. Nie tylko dlatego, że była jedną z jej najstarszych mieszkanek. Wszystkich znała, o wszystkich pamiętała i dla wielu była powiernicą.
Miałam wtedy jakieś dziesięć czy dwanaście lat, ale pamiętam wyraźnie ten pogrzeb – tradycyjny, wiejski pogrzeb, z gromnicami, czuwaniem przy zwłokach, kobietami monotonnie odmawiającymi pacierze, powolnym marszem główną ulicą. Patrzyłam w woskową twarz Babci, na jej nieruchome ciało okryte zapewne kwiecistą chustą (zawsze kochała kwiaty) i po raz pierwszy oglądałam śmierć z bliska. W tamtych czasach, w tamtej kulturze śmierć była jeszcze naturalnym elementem rytmu życia. Przynajmniej wieś się jej jeszcze nie wyrzekła.
Pamiętam jej twarz i ręce, gesty, słów nie pamiętam zbyt wielu, choć bywaliśmy u dziadków często, w wakacje i nie tylko. W pamięci utkwiły mi głównie dwie troskliwe frazy: „Coz Ci to, biedocku?” i „Napijze się mlycka”. To drugie padało często jako remedium na pierwsze, skąd wnioskuję (i jeszcze z depresyjnych wierszy pisanych do szuflady w wieku wczesnoszkolnym), że bywałam chyba smutnawym dzieckiem, takim biedockiem. Choć walcząc z pokusą mitologizacji, muszę przyznać, że moje dziecięce zmartwienia w tej podnowotarskiej wsi bywały raczej prozaiczne. Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień dotyczy strasznego koguta, wielkiego jak góra, który gonił mnie po całym podwórku, by dziobnąć z siłą w kilkuletnią pupę. Były też rozbite kolana i inne nieszczęścia. Terapia mlyckiem wielokrotnie okazywała się nieodzowna.
Była jak to mlycko – ciepła, swojska i kojąca. Interesowała się życiem innych ludzi i dbała o nich, a oni często powierzali jej swe zmartwienia. Wszystkich traktowała podmiotowo, nieważne – szanowanego starca czy kilkuletniego brzdąca. Zawsze przysyłała nam kartki na imieniny, odkąd tylko zaczęliśmy z bratem składać litery. Takie też miała podejście do zwierząt: osobiste i z szacunkiem. Krowy w oborze były zadbane i czyste, miały swoje imiona, a Babcia przemawiała do nich podczas dojenia. Zwierzęta się hodowało, a nie produkowało. Trudno w to dziś uwierzyć, dziś gdy dla wielu znanych mi górali zwierzę to przedmiot codziennego użytku, las jest źródłem taniego drewna, a rzeka wysypiskiem śmieci. Babcia uczyła, żeby nigdy nie mówić przy zwierzętach o żadnych gastronomicznych planach co do nich, bo one to rozumieją i się denerwują. I pewnie miała rację. Zanim więc straszny kogut trafił w końcu na rosół, zaznał spokojnego, komfortowego żywota.
Jeszcze jeden obraz, jaki mi pozostał, to Babcia siedząca przy oknie – rzadko kiedy w ogóle siadała, ale wieczorem, po wszystkich zajęciach nadchodziła taka chwila – i przesuwająca różaniec albo czytająca. Czytała literaturę religijną, gazety, wypożyczała książki, choć nie chodziła nigdy do szkoły. W dzieciństwie musiała opiekować się młodszym rodzeństwem, potem była praca na roli i inne sprawy na głowie, ale nie zawężało to jej horyzontów. Myślę, że jej siła tkwiła w tym, że idealnie zharmonizowała sobie te dwie sprawy: była prostą kobietą, całe życie robiła swoje, zajmowała się rodziną i gospodarstwem, rzadko opuszczała swoją wieś, poza może odświętnym wypadem „do miasta” raz na jakiś czas – a z drugiej strony nigdy nie straciła ciekawości świata. Tej równowagi i spokoju, jaki z sobą niosła, niejeden mógłby jej pozazdrościć.
Przez wiele lat opiekowała się dziadkiem, który pod koniec życia nie wstawał z łóżka. Był ciężki, a Babcia drobna i też już starutka, ale nie narzekała. Przeżyli razem ponad pięćdziesiąt lat, opieka nad nim była naturalna jak oddychanie. I kiedy dziadek zmarł, Babcia wkrótce postanowiła do niego dołączyć. Zawsze to tak widziałam: że to była niejako jej decyzja. Spełniła swoje zadanie, nic jej już tu nie trzymało, chciała – jak to sama kiedyś określiła – „iść już do tatusia”. Choć zabrał ją wylew, w moich oczach przeszła do innego świata jako wolna kobieta, bez lęku, z ufnością. Pokazała mi, że szczęście polega na tym, by poznać swoje miejsce i je zaakceptować. Szczęście i świętość.
Krakowianka, z wykształcenia filozof, pracuję głównie w materii słowa. Interesuje mnie człowiek, Pan Bóg i wszystko, co pomiędzy – w nieprzesadnie teoretycznym ujęciu.