W kilku naszych miastach trwa akcja plakatowa z inicjatywy Ośrodka Duszpasterstwa Rodzin przy Episkopacie Polski. Na plakatach zawarto jasny przekaz – konkubinaty, czy jak kto woli, partnerskie związki to ciężki grzech. I rozgorzała dyskusja.
Media świeckie potraktowały sprawę, jak zawsze gdy mowa jest o moralności katolickiej, kompletnie jej nie rozumiejąc. Ale podzieliły się opinie i wśród samych katolików. Jedni uważają, że grzech trzeba nazwać grzechem, inni także ci, których bardzo szanuję i cenię za mądrość i dojrzałą religijność, uważają, że przekaz powinien promować raczej piękno małżeństwa, niż wskazywać na zło gdy tegoż małżeństwa brak.Nie jestem specjalistą od wizerunku, może należałoby ten plakat zrobić nieco subtelniej, może połączyć oba wspomniane przekazy. Słuchając jednych i drugich mam jednak mieszane uczucia. Pozwolę je sobie przedstawić.
Jest rzeczą najzupełniej pewną, że nikt nie lubi kiedy mówi się o grzechu. Historia to nie nowa skoro Naród wybrany, mniej lub bardziej elegancko, wyprawiał na tamten świat swoich proroków, którzy wypominali mu jego grzechy. Nietrudno zauważyć, że słowo „grzech” współcześnie też jest politycznie niepoprawne. Słyszałem historię o pewnym katolickim księdzu zatrudnionym przez radę parafialną w Szwajcarii (takie tam są zwyczaje). Warunki bytowe księdza komfortowe i tylko jedno wymaganie – aby w czasie homilii nie mówić o rzeczach nieprzyjemnych, czyli o grzechu. Przypomina mi się słynny monolog Moryca z „Ziemi obiecanej”: „Jestem człowiek, który kocha i potrzebuje pięknych rzeczy […] Czy ja idę do kościoła żeby się denerwować? Jak ja się narobię cały tydzień, to ja potrzebuję odpocząć.”
Nie będąc socjologiem religii można, bez większego trudu, wyodrębnić u nas przynajmniej dwa typy religijności.
W jednym wierzący starają się na serio żyć Ewangelią i poważnie traktować Dekalog. Nie zawsze się im to udaje, bo jesteśmy wszyscy ludźmi grzesznymi. Przyczyna grzechu wynika ze słabości, z braku opanowania pokus, często z głupoty czy lenistwa. Pomoc znajdują w sakramencie pokuty i pojednania i idą dalej. Taki to już nasz człowieczy los.
Drugi typ religijności realizują ludzie z pewnością wierzący w Boga, nieraz Go poszukujący, ale mający własne wyobrażenie tego czym jest wiara chrześcijańska. Jestem ostatnią osobą, która ośmieliłaby się ich oceniać czy wydawać sądy o ich sumieniu i wierzę w to, że też pragną prawdziwego dobra, ale tu pewna dygresja. Czytam wywiad ze znaną sportsmenką – młoda, śliczna dziewczyna mówi z sensem, ma „dobrze poukładane w głowie”, przyznaje się do swojej wiary, chce aby inni tę jej wiarę widzieli przez to, co czyni. Po prostu pięknie, i jednocześnie wypowiada zdanie, które czytam raz, potem drugi i moja szczęka rysuje dopiero co polakierowany parkiet :” Jestem wierząca, ale bez przesady. Nie chodzę co niedziela do Kościoła […]” No cóż może trochę to złośliwe, ale wygląda na to, że choć nigdy o tym nie pomyślałem, to jestem przesadnie religijny, bo ja chodzę co niedziela do Kościoła.
Autorka wywiadu nie rozwija dalej tej myśli, więc trudno powiedzieć co jeszcze uważa za przesadę religijną, można się jednak domyślać, że nie kończy się tylko na nie chodzeniu w każdą niedzielę do Kościoła. W tej narracji zresztą owo chodzenie do Kościoła jawi się raczej jako obowiązek, niż potrzeba nawiązania relacji z żywym Bogiem. Można mieć tylko nadzieję, że ta relacja z czasem dojrzeje. To nie Bóg w którego wspólnie wierzymy traci z powodu braku tego dojrzałego kontaktu, tylko ci z nas, którzy go unikają. A plakat? Można dyskutować z jego formą, ale nie z przesłaniem.
Jestem kustoszem (pracuję na Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ), a prywatnie miłośnikiem górskich wędrówek. Kiedyś, przez wiele lat wspierałem młodzież i narzeczonych w ich wędrówkach, może nie po górach, ale równie nieprzewidywalnych i ciekawych szlakach na drodze do sakramentu małżeństwa. Prowadziłem spotkania formacyjne. Czas ten pełen inspirujących rozmów i przemyśleń zaowocował upodobaniem do zgłębiania Pisma Świętego i poszukiwania coraz to wartościowszych sposobów na jego osobiste odczytywanie.