Reinhard pracuje na poczcie. Praca jak praca, trochę monotonna, miasteczko nieduże, klienci wciąż ci sami, wszyscy się znają. Reinhard jest wesoły, przyjazny, ma miłą żonę i trójkę udanych dzieci, ludzie go lubią. Jest fajny i taki – wydawałoby się – normalny. Jednak ma swą mroczną tajemnicę.
Codziennie po pracy, zamknąwszy pocztę, Reinhard nie wraca bowiem do domu, do żony i dzieci, ale idzie grać w karty z kolegami. Gra nałogowo, do późna, i tak przez sześć lat. Pewnego razu wraca wyjątkowo późno, o drugiej w nocy. Żona dawno już śpi, ale na jego widok podnosi się i idzie do kuchni. Odgrzewa kolację. Zrobiła do tego dwie sałatki, którą woli? Z pomidorami? – Reinhard słucha z niedowierzaniem, patrzy z niedowierzaniem. Próbuje się doszukać w zachowaniu żony jakiegoś podtekstu, może sarkazmu, może moralnej wyższości, emocjonalnego szantażu – ale nie. Ona po prostu zatroszczyła się o niego, bo pewnie jest głodny. Nagle Reinhard uświadamia sobie, że przez minione sześć lat, kiedy grał i wracał po nocy, zaniedbywał dom, ignorował żonę i kątem oka tylko dostrzegał, jak dorastają ich dzieci – przez całe te sześć lat nie usłyszał od niej ani słowa wymówki. Gdy to do niego dociera, przeżywa wstrząs. Rzuca karty, pragnie coś zmienić. Zachowanie żony jest zachowaniem z innego świata, i Reinhard czuje naraz, że tęskni za tym światem.
Reinhard pracuje na poczcie. Jest wesoły, towarzyski, ale to nie wszystko. Związał się z ruchem Focolari, który w centrum stawia braterstwo, płynące z doświadczenia „Boga odkrytego na nowo jako miłość”. Ta rzeczywistość pociąga go tak samo, jak postawa żony, i jest tak samo niejasna. Niejasny jest też krzyż, na który Reinhard spogląda czasem z tęsknotą, ale i z niezrozumieniem. Któregoś razu we wspólnocie czytany jest Hymn o miłości z Drugiego Listu św. Pawła do Koryntian. Reinhard patrzy na krzyż i tak jak kiedyś nagle przejrzał na oczy, tak teraz nagle – rozumie. Miłość z Pawłowego listu, miłość żony do niego i miłość z krzyża – miłość, która wszystko znosi, wszystkiemu wierzy i we wszystkim pokłada nadzieję – jest jedną i tą samą miłością. Jest jedna.
Reinhard pracuje na poczcie. Praca jak praca, trochę monotonna, ale on próbuje natchnąć ją czymś więcej. Chce odpowiedzieć na to, czego doświadczył, za czym tęsknił i co zrozumiał; chce żyć miłością w codzienności, po prostu. Któregoś dnia przychodzi klient, jeden z tych, co to wciąż ci sami, wszyscy się znają. Prosi o pokazanie nowego modelu telefonu. Reinhard odwraca się, otwiera gablotę i nagle czuje przeszywający ból w plecach. Wie, że to nóż. Jeden, drugi, kolejny raz, po chwili traci rachubę. Dociera do niego, że żegna się z tym światem. Ma jedną, ostatnią myśl: co mogę jeszcze zrobić? Pozostało tylko jedno, i Reinhard robi to: mówi temu człowiekowi, że mu przebacza. Nie udaje, naprawdę tak czuje, chce to powiedzieć. Napastnik rzuca nóż i ucieka, a Reinhard traci przytomność.
Reinhard otrzymał dwadzieścia siedem ciosów nożem od zdesperowanego imigranta. Po serii trudnych operacji przez miesiąc pozostawał w śpiączce. Nie bardzo wiadomo, jakim cudem przeżył. Okoliczności napadu są też niewyjaśnione, być może motyw był rabunkowy, ale ostatecznie nic nie zginęło. Nożownika szybko złapano, odsiaduje wyrok, a Reinhard jeszcze raz świadomie, po odzyskaniu przytomności, powtórzył słowa przebaczenia. Nigdy nie miał koszmarów, ani razu nie śnił mu się ten napad, nie nabrał nieufności do ludzi. Był w stanie pójść potem na tę samą pocztę, choć już tam nie pracuje – jest na rencie, nie wrócił całkiem do zdrowia. Snuje teraz swoją opowieść w miłych towarzyskich okolicznościach: jakieś urodziny, śmiechy, ktoś gra na pianinie, jemy szarlotkę. Jej kęsy więzną mi w gardle, gdy go słucham, ale Reinhard kończy i z uśmiechem przysuwa sobie talerzyk. Jest nadal wesołym, przyjaznym, zwyczajnym facetem, który dzieli się chętnie swą niewiarygodną historią, bo wierzy, że po to właśnie Bóg przywrócił go do życia.
To historia o przebaczeniu, o sile miłości, której nie można zatrzymać dla siebie, która musi być przekazywana dalej, skoro się jej doświadczy. Przebaczenie, jakiego zaznał Reinhard – czyste, bezwarunkowe, niepamiętające złego, pozbawione komentarza – dało mu siłę, aby i on przebaczył, nawet temu, który chciał go zabić. To doświadczenie go zmieniło: nie żadne umoralniające kazanie, nie pobożna lektura, ale sałatka z pomidorów, podana z czułością o drugiej w nocy. Ono też prawdopodobnie ocaliło mu życie, bo czyż można inaczej rozumieć zachowanie napastnika niż w ten sposób, że poraziła go, a może przeraziła, odmienność tej miłości, postawa nie z tego świata? Patrzę, jak Reinhard je szarlotkę, i myślę o tym, czym wobec tego są wszystkie ewangelizacyjne napinki, akcje, eventy. Czy Jezus potrzebuje dziś fighterów, żeby się przebić do ludzkiej świadomości, czy potrzebuje mocnych środków? Pewnie to wszystko jest ważne i cenne, nie przeczę. Jest jednak niczym wobec jednego gestu miłości, wobec jej skali rażenia. Ona tak czy inaczej znajdzie sobie drogę. Obroni się sama.
Krakowianka, z wykształcenia filozof, pracuję głównie w materii słowa. Interesuje mnie człowiek, Pan Bóg i wszystko, co pomiędzy – w nieprzesadnie teoretycznym ujęciu.
Piękna opowieść. Świetne pióro. Podoba mi się prostota sytuacji. „chce żyć miłością w codzienności, po prostu.” Pytanie jak to zrobi. Mam pewną propozycję: http://blogownia.stacja7.pl/zrob-to-zostan-zwyczajnym-katolikiem/ Zapraszam:) Z Panem Bogiem!