Często możemy nie zgadzać się z nagrodami przyznawanymi na galach dla filmów, bajek, piosenek, wokalistów etc. I to całkiem normalne, bo po pierwsze, nie musimy się ze wszystkim zgadzać. Proste i bezdyskusyjne. A po drugie, nie wszystkim da się dogodzić, każdy z nas oczekuje czegoś innego, mamy różne gusta i to jest piękne. Ale bajka, którą ostatnio obejrzałem, dała mi do myślenia. Zresztą nie tylko mi, bo recenzji na plus jest ogrom.
Oglądam dużo filmów, i przyznam szczerze, że nie często można znaleźć dobrą bajkę. A jeszcze taką, co by zainteresowała osobę dorosłą, to trzeba się trochę natrudzić. Myślę jednak, że gra jest warta świeczki, bo jak wiadomo, również w filmach animowanych jest dużo prawd uniwersalnych. Nie trzeba być osobą wierzącą, żeby z nich korzystać. Co jak co, ale miłość, walka o dobro drugiego człowieka czy realizacja swoich marzeń przydałaby się każdemu. I dlaczego by z tego nie skorzystać?
„Coco” poleciła mi moja kuzynka. Od razu zaznaczyłem sobie, żeby mieć w planach ją obejrzeć. Jeśli martwiłem się, że mi się nie spodoba, to całkiem niesłusznie. Ale do rzeczy.
Walka o najlepsze.
Miquel, główny bohater, to dwunastoletni meksykański chłopiec, który mieszka w wiosce Santa Cecilia. Jego marzeniem jest stać się znanym wokalistą i gitarzystą. Niestety, rodzina zakazuje muzykowania, a sami zajmują się szewstwem. Jego idolem jest Ernesto de la Cruz, największa gwiazda meksykańskiej muzyki, który przedwcześnie zmarł. Miquel na strychu rodzinnego domu znajduje kryjówkę i tam spędza dużo czasu, śpiewając i słuchając muzyki. Pewnego dnia odkrywa on, że Ernesto jest członkiem jego rodziny i w tajemniczy sposób – kradnąc jego gitarę – przenosi się do Świata Umarłych.
Nie będzie zagadką, jeśli napiszę, że chłopiec spotyka tam swoich przodków. Dodatkowo poznaje Hectora, który towarzyszy mu podczas jego pobytu. Ten również okazuje się niezwykle ciekawą postacią, bez której fabuła by się urwała.
Fundamentem jest tutaj siła rodziny. Czy można na czyimś nieszczęściu budować własne? Czy mogę ranić innych, dążąc do sławy i realizując to, co postanawiam? Gdzie w tym wszystkim umieścić rodzinę? Jak bardzo potrafimy być sobie bliscy? Co po nas pozostanie? Jak widać pytań wiele, ale nie są bez odpowiedzi. A odpowiada „Coco”. Bezpretensjonalnie, nieschematycznie, prosto. I tutaj należą się brawa twórcom.
Zasłużony Oscar. A nawet dwa
„Najlepszy animowany film długometrażowy” i „najlepsza piosenka”. W tych kategoriach „Coco” zdobył Oscary. Jak łatwo się domyślić, wcale nie bez powodu. Piosenki oddają tamtejszy klimat. Jeśli ktoś nie lubi tego rodzaju muzyki, nie powinien być zrażony, ponieważ idealnie wpisuje się w tło. Mam wrażenie, że wszystko jest starannie dopracowane. Każdy szczegół, każdy zakamarek, choćby w Krainie Zmarłych. To pokazuje duży szacunek do widza.
„Coco” to opowieść o tym, jak silna może być rodzina. To historia o miłości, która wzrusza. I bardzo dobrze. Niech nas powzrusza. Niech nam pokaże, o co warto walczyć i co robić, żeby być we wspomnieniach, tych, których kochamy. Co więcej, myślę, że ta bajka ma szanse stać się klasykiem. Może wybiegam za bardzo w przyszłość, ale czemu nie? Przecież to, co dobre trwa. Oby jak najdłużej.