W Warszawie rzadko spotykam tak zwanych zalogowanych księży (czyli tych z założoną koloratką), tym bardziej niecodziennym widokiem było dla mnie spotkanie kapłana, można by rzec, w pełnym rynsztunku, który z dumą niósł w rękach bursę z Najświętszym Sakramentem.
Przy stacjach metra zawsze jest gwarno, szczególnie w okolicach świateł i przejść dla pieszych, gdzie pasażerowie pospiesznie zmieniają środek lokomocji. Właśnie tam, pojawił się On i sprawił, że moje nogi nagle przypomniały sobie, że nie muszą biec. Widziałam Go już z daleka i pierwszych kilka sekund zajęła mi refleksja nad tym, jak się zachować. Kiedy znaleźliśmy się kilka centymetrów od siebie, zrobiłam znak krzyża i trochę nieśmiało powiedziałam księdzu: Szczęść Boże. Chwilę potem dotarło do mnie, że Jezus wyszedł mi na spotkanie, pobłogosławił mój bieg codziennych spraw, wywołał uśmiech na twarzy, a przede wszystkim przypomniał mi, że jest i troszczy się o moją codzienność.
Przystanęłam na chwilę, odwracając głowę, obserwowałam reakcje innych przechodniów. Ze smutkiem stwierdziłam, że ludzie tak bardzo patrzą pod nogi, że nie zauważają tego, co przed nimi. Biegną bez zastanowienia, tak jakby nie mieli już czasu zauważyć. Część z nich może bała się w tłumie przyznać do tego, że znają tego PANA, uciekając przed spotkaniem, speszeni niczym niegrzeczne dzieci, przyłapanie na kłamstwie. Pewnie byli tam i tacy, których serca drgnęły i dotarła do nich niezwykłość tej sytuacji. Może znaleźli się i Ci, którym to wszystko było zupełnie obojętne.
Idę dalej, ciągle pada, brak parasolki daje się we znaki. Przypominają mi się sceny z Ewangelii, w których Jezus chodzi po ulicach i głosi. Zacheusz wszedł na drzewo, żeby dostrzec przechodzącego Jezusa, uczniowie zamiast czuwać w Ogrójcu zasnęli, młodzieniec nie poszedł za Nim, bojąc się, że straci dobytek, Maria Magdalena myli Go z ogrodnikiem. Każde z tych spotkań było inne, ale w każdym Bóg spotyka się z konkretnym człowiekiem, zasiewając ziarno daje czas na kiełkowanie.
Spotkałam Jezusa w tłumie, a poczułam, jakby przyszedł specjalnie do mnie. Bo tylko On potrafi być ze wszystkimi razem, a jednak z każdym osobno. Wierzę w to, że w każdym, którego dzisiaj spotkał, zostawił dużo dobra, bo On dzieli dobrem najlepiej w świecie. Pisząc te słowa uświadamiam sobie, że mijam Jezusa codziennie, w każdym człowieku, szczególnie tym utrapionym, widzę Go niosącego krzyż.
Sięgam wstecz pamięcią i dociera do mnie, że wtedy to ja patrzę pod nogi, bojąc się Go zauważyć. Teraz ze wstydem zakrywam twarz i dziękuję Bogu, że osobiście wyszedł mi na spotkanie w piątkowy, pochmurny dzień – po to, by przypomnieć mi, że jest w mojej codzienności. Myślami wracam do parasolki, której zapomniałam wziąć, wychodząc z mieszkania. Może warto, pomimo deszczu nie zabierać jej ze sobą. Bez niej trudniej bowiem ukryć się przed tym, co prawdziwe. Najwyższy czas przestać bać się deszczu, ludzi, codzienności i Boga w środku miasta.
Boża istota, która tworzy to i tamto. Kocha ludzi, pisanie, literaturę faktu, podróże i zimę. Ślązaczka, studentka teolgii i dziennikarstwa. Z głową w chmurach, a stopami mocno na ziemi. Oto ja.